wtorek, 5 czerwca 2018

Od Mawry c.d. Kazumi

Tegoroczna zima była przeraźliwa, a co jeszcze gorsze, ciągnęła się w nieskończoność. Mroza nie interesowało, że mamy już połowę marca, a na łąkach wciąż leżą zaspy śniegu. Ludzie zamarznięci na śmierć nie budzili najmniejszego zdziwienia, a wręcz stali się ozdobą krajobrazu. Nie był on może aż tak makabryczny, jak wojenne pobojowiska, pełne szczątek ciał, ale i tak przypominał cmentarzysko. Nieżywi siedzieli lub leżeli niczym posągi. Jedni mieli oczy zamknięte, drudzy otwarte, puste, bez śladu życia. Nic w tym dziwnego, przecież rzeźby nie mają w sobie zbyt dużo energii. 
Jadąc leśną drogą, mogłam odpocząć od tego widoku. Bardzo lubiłam te chwile, dlatego często skracałam sobie powrót do domu przez stary bór. Nikt nie był na tyle szalony, by o tej porze zaszywać się w lesie, dlatego ciężko było tam o jakieś monumenty bezdomnych. Powoli zapał zmierzch, jednak wieczór był stosunkowo ciepły. Cały czas panowała minusowa temperatura, więc każde zbliżenie się alkoholu w termometrach do zera (i to gdy słońce już prawie schowało się za nieboskłonem!) wydawało się cudem. Przymknęłam oczy, by móc w pełni rozkoszować się tą chwilą. Zapomniałam, po co jechałam, nie było ważnym, gdzie zmierzałam, liczył się upragniony spokój. W domu ciężko musiałam o niego walczyć, wśród krzyczących bachorów. Na szczęście czasem mogłam pobyć sama. Pozwalało mi się to zregenerować. Podczas wędrówki docierało do mnie jedynie lekkie kołysanie i ciche, równomierne skrzyp, skrzyp, skrzyp. Wydawał je Biełyj. Przemierzałam las konno, do grobu mi się jeszcze nie śpieszyło na tyle, by iść pieszo. Nawet ciepłe ubranie nie pomogłoby mi, gdyby coś mi się stało. Po prostu zamarzłabym na śmierć. Za nic nie mogłam sobie przypomnieć, skąd wracałam. Nie przeszkadzało mi to. 
Nieco za późno uświadomiłam sobie, że coś jest nie tak. Mianowicie, gdy skrzyp, skrzyp, skrzyp ucichło. Moje powieki uniosły się w tym samym momencie. Zwierze stanęło nie z byle powodu. Stał przed nim mężczyzna, zwrócony do mnie tyłem, trzymający go za wodze. W mojej głowie rozegrały się najgorsze scenariusze. Nie miałam czasu pomyśleć o tym, skąd się tu wziął, ani jak podszedł całkowicie niesłyszalnie. W tej chwili to się nie liczyło. 
Chciałam zapytać go, czego chce, albo chociaż czy może puścić mojego wierzchowca. Zanim jednak doszłam do słowa, jegomość odwrócił się wolno, przodem do mnie. Musiał wyczuć na sobie mój wzrok. Zdawał się dość młody, z czystym sumieniem stwierdziłam, że jest w moim wieku. Czekałam, aż coś mi wyjaśni, powie lub zrobi. On jedynie uśmiechał się wesoło, uporczywie milcząc. Trwało to może kilka sekund, a może całą wieczność, a potem wcale nic się nie rozjaśniło. Cisze przerwało ponowne "skrzyp, skrzyp, skrzyp", gdy jegomość ruszył z Biełyjem w las. Zboczyliśmy ze ścieżki, ja jednak jak we śnie nie mogłam wypowiedzieć ani słowa. Bałam się, że jeśli zaburzę ogarniającą nas ciszę, zdarzy się coś złego. Zdawało mi się to niewyobrażalnie głupie, bo o wiele gorsze rzeczy mogły zdarzyć się, jeśli nadal nie zareaguję. Ta myśl wcale nie pomogła mi się przemóc do żądania wyjaśnień. Zauważyłam, że tym razem kroki mężczyzny było słychać głośno i wyraźnie. Nie miałam pojęcia, jakim cudem je przegapiłam. Nie był zbyt postawny, nie był przerażający, a raczej niepokojący. Jego milczenie, tajemniczość i to, że koń wcale nie zdenerwował się bliskością obcego. Nie miałam pojęcia, jak to zrobił, jednak zazwyczaj było to zwierze bardzo niespokojne, takie, do którego to nie puszcza się dzieciaków czy gości. 
W pewnym momencie wierzchowiec się potknął. Nie wywrócił, pewnie nawet nie zadrapał. Po prostu poślizgnął się na lodzie jak często ostatnimi czasy. Nic wielkiego, a jednak to wystarczyło, by otrząsnął się z tego dziwnego transu. Znieruchomiał, tak samo,  jak nieznajomy. Trwali tak chwilę, aż mężczyzna nie pociągnął za wodzę. Wtedy właśnie Białyj zarżał dziwko, wyrywając się ze stalowego uścisku jego dłoni. Zanim jegomość zdążył odwrócić się, by pomóc sobie drugą ręką, zwierze dało radę się wyszamotać. Przygotowało się już do ruszenia galopem, gdy brunet się odwrócił. Nie zdołałam ujrzeć, co tak przeraziło konia, że aż stanął dęba. Najpierw skutecznie mi to zasłonił, a sekundę później już leżałam w puszystym śniegu. Trzymanie się siodła zdało się na nic, gdyż aż tak gwałtownej reakcji się nie spodziewałam. Byłam przygotowana, by złapać wodze i pokierować go jak najszybciej do domu, jak najdalej od dziwaka, który nas tu przywiódł. Białyj tańczył jeszcze chwilę, a później pogalopował między drzewa. Mimowolnie odprowadziłam go wzrokiem. Nawet gdy zniknął, bałam się spojrzeć na mojego mężczyznę. Czułam, że nic dobrego to nie przyniesie. W końcu jednak musiałam to uczynić. Nie w smak było mi leżenie w zimnym śniegu do rana. 
Spodziewałam się naprawdę wielu rzeczy. Broni, zdechłej wiewiórki, a nawet przez myśl przebiegły mi kły wampira. O jakich głupotach to się nie myśli w chwilach zbliżającej się śmierci. Na to, co ujrzałam, nie wpadłabym jednak w żadnym razie. W miejscu dziwacznego człowieka, stała teraz cudaczna kreatura. Można było się tego spodziewać - powtarzałam sobie później. W tamtym momencie jednak zamurowało mnie. To coś miało karykaturalnie wyszczerzoną, trupią twarz, z której oczu emanował dziwny blask, przerośnięte kończyny zakończone wielkimi, ostrymi pazurami, a także wiązankę rogów wystających z łysej czaszki. Okazjonalnie, na niektórych częściach ciała porastało je futro. 
Leżałam, pochłaniając wzrokiem każdą część tego chorego stwora, aż się nie poruszył. Było to jedynie drgnięcie, ale adrenalina w sekundzie postawiła mnie na nogi. Zanim się spostrzegłam, już biegłam przez las, co chwilę oglądając się przez ramię. Monstrum cały czas niezdarnie kroczyło za mną. Wiedziałam, że jest coraz bliżej, a las jakby nie miał końca. Wcześniej wydawało mi się, że jedziemy jedynie kilka minut, ale teraz spostrzegłam, jak ciemno jest wokół i jak długa droga oddala mnie od bezpiecznego miejsca. Może i ja byłam czymś otumaniona? W natłoku myśli, ogólnym szoku, nie zauważyłam, jak puszyste podłoże zmienia się w lodową pułapkę. Gdy tylko postawiłam na niej stopę, wywinęłam pięknego orła. Ostatnimi siłami, starałam się jeszcze odczołgać na kolanach. Była to czysta desperacja, w samej swej kwintesencji. Potężne kroki ucichły, zastąpiło je posapywanie. 
Chwilę później moją klatkę piersiową przeszył przeraźliwy ból. Zabrakło mi tchu na krzyk. Spojrzałam najpierw na szpon, przeszywający mnie na wylot, a następnie na oprawcę, który podniósł mnie na wysokość swojej zniekształconej twarzy. Kiedy tak mi się przyglądał, splunęłam na niego krwią. Nie chodziło tu o zaczepkę, czy drwinę, a próbę usunięcia ciepłego płynu z płuc i gardła. Poczułam ostre szarpnięcie, przez które kolejna fala bólu przeszyła mnie na wskroś, a zaraz po niej lodowaty wiatr owiał twarz. Oznaczało to tyle, że mój kaptur zsunął się z głowy na barki. Monstrum znów zaczęło mi się przyglądać, jednak to nie miało już znaczenia. Wiedziałam, że to koniec, tak nawet było lepiej. Przynajmniej przestawałam odczuwać zewnętrzne bodźce. Osunęłam się w czarną pustkę. Na koniec usłyszałam jedynie przeraźliwy ryk, nieco przypominał skrzek, trochę zawodzenie bólu. 
Obudziłam się, wciąż czując strach, którym nasiąknęłam, jak gąbka. Do mojej celi wpadały ostatnie promienie zachodzącego słońca. Patrzyłam na nie jak zahipnotyzowana. Docierało do mnie, że koszmar już się skończył. Odrętwienie powoli mijało, a ja sama czułam nieopanowane pragnienie zatopienia w czymś zębów tak jak kiedyś po mojej pierwszej pobudce w nowej postaci. Minęło kilka, minut zanim leniwie ześlizgnęłam się z łóżka. Spojrzałam na nie przez ramię z wyrzutem i obrzydzeniem. Jak ono mogło mi to zrobić? Miałam nadzieję, że chociaż tutaj uniknę snów. Sama w sobie wizja nie wydawała mi się teraz aż tak straszna, ponieważ znałam jej zakończenie. Problem stanowiły emocje z nią związane, przytłaczały mnie. Odkąd znajdowałam się na wyspie, a trwało to długo, nie śniło mi się nic. Teraz już któryś raz z kolei musiałam oglądać krzywy ryj Michaiła. To nie było mi w smak. Na jego wspomnienie straciłam cały apetyt. Wyszłam z pokoju, by skierować się na zewnątrz. Znacznie bardziej niż jedzenia, pragnęłam braku towarzystwa ludzi. Brakowało tylko tego, by ktoś zauważył mój zły humor i się do niego przyczepił jak rzep psiego ogona. Stwierdziłam, że ruszę w góry, gdzie znalazłam kilka całkiem przytulnych jaskiń. Nie zaszłam niestety daleko, bo już kilka metrów dalej na kogoś wpadłam. Cóż za nieprzychylność losu! Z baraku numer jeden, wyszła młoda dziewczyna. Pech chciał, że akurat na siebie wpadłyśmy. Nikt nie upadł, nikomu nic się nie stało, ale to wystarczyło, by wywołać napiętą atmosferę. Na moich ustach szybko pojawił się nerwowy uśmiech.
- Przepraszam, moja wina - rzuciłam, poprawiając rękawiczki.

< Kazumi?>
Ilość słów: 1349

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz